Pomorze 2011

Jest rok 2010, końcówka wakacji, czas w którym każdy młody człowiek przypomina sobie, że nic co dobre nie trwa wiecznie. Myśl o powrocie do szkoły lub na uczelnie wymusza szybki rachunek czego udało nam się dokonać w wakacje jak również tego co lepszego można zorganizować w przyszłym roku. To wtedy pojawia się pomysł podróży, którą będzie nam dane zrealizować w przyszłym roku. Podstawowa idea jest prosta – rower, jak najdłużej, byle dalej. Prawie przez przypadek okazuje się, że nie tylko ja jestem zainteresowany takim sposobem spędzania czasu. Tak więc nad kolejnym krokiem, już nieco cięższym – planowaniem, siadamy już we dwóch – ja i Halki. Planowanie to niestety dość długi i żmudny proces dlatego poszliśmy na skróty – dobre sakwy, sprawne rowery, skrawek mapy i parę monet w kieszeni to jedyne co ma się nam przydać. Trasa będzie więc wymyślana na każdych rozstajach. Wiemy jednak jedno – ruszamy z Kołobrzegu, brzegiem Bałtyku, na wschód, hen na Mazury, a potem gdzieś na kamieniu zastanowimy się co dalej. Mieliśmy też po drodze odwiedzić paru znajomych zamieszkujących miejsca przez które będziemy przejeżdżać.

Tyle słowem wstępu. Zapraszam do lektury!

Dzień I
Start! 10 lipiec, strugi deszczu witają mnie na remontowanym warszawskim dworcu pkp, cel podróży – Kołobrzeg. W jednej ręce rower, w drugiej bagaże. Niemalże cudem udaje mi się dostać do zatłoczonego pociągu, w którym spędzam skromne 12 godzin. W Kołobrzegu spotykam się z Halkim, nieco deszczowa pogoda szybko daje o sobie zapomnieć, o nocnym deszczu przypominają jedynie pomniejsze kałuże. Następnym naszym celem jest Koszalin lecz mając w zapasie cały dzień robimy honorową rundkę wokół miasta. Dawny czas temu udało mi się tam spędzić dość dużo czasu, jednak za każdym razem było to w porze zimowo wiosennej; pusta plaża po której swobodnie chodzą mewy, chłód w parku gdzie w nieco dekadenckim klimacie pod kopułą z liści skrywa się wydawać by się mogło zapomniana muszla koncertowa; latem miasto zmienia się nie do poznania, fala turystów zapełnia po brzegi każdy chodnik znajdujący się w promieniu kilometra od plaży, wraz z turystami pojawiają się budki z jedzeniem, stragany, muzyka. Opuszczamy Kołobrzeg szlakiem rowerowym bardzo fajnie zaprojektowanym wzdłuż plaży; jako, że Halki pochodzi z Koszalina, to on prowadzi trasę – to jego rejony. W temacie jego trasy moja mapa nie ma nic do powiedzenia – a szkoda – szlak rowerowy prowadzi przez resztki po bazie wojskowej, mijamy zarośnięte trawą hangary, resztki wojskowych budowli. Znaki na drodze prawie że zachęcają nas do dalszej jazdy:
znak

Pierwszy raz mam okazję przejechać po płycie lotniska, które mimo że jest podobno chwilami aktywne, pozwala rowerom na przejazd 30metrów po swej asfaltowej powierzchni. Rowerowy szlak Halkiego prowadzi nas niemalże samym brzegiem Bałtyku, po solidnie zaprojektowanej ścieżce na którym jedynym mankamentem są wszędobylscy spacerowicze, którzy w swym zamyśleniu lubią zbaczać na czerwoną część drogi. Docieramy do Koszalina, jeszcze parę obrotów korby i znajdujemy się w domu Halkiego, tutaj następuje przepakowanie, napełnienie brzuchów pyszną energią i pierwsza noc, dla mnie zbawienna – nocny, 12-godzinny przejazd pociągiem w 2 klasie (czyli na ziemi) był dość męczący.

Bilans ? 68km.

Dzień II
Wyruszamy około godziny 9 i jako, że celem dojechania do domu Halkiego musieliśmy
odbić na południe od Koszalina teraz jedziemy na północ tak, by Bałtyckie fale i morskie
powietrze towarzyszyły nam jak najdłużej. Pomorskimi drogami docieramy przez Sianów
do miejscowości Łazy. Jedzie się lekko i przyjemnie, drogi są w dobrym stanie, a jeżdżący
po nich kierowcy mijają nas szerokim łukiem. Po drodze od czasu do czasu mijamy innych
sakwiarzy, pozdrowienie, nasi ludzie. Docieramy, Łazy są przepełnione turystami, decydujemy się skorzystać z widniejącego na mapie szlaku po raz kolejny wiodącego równolegle z plażą.

na plaży
Dwunasty

Tutaj pierwsze potknięcie, po napotkaniu trudności w postaci gęstego piasku decydujemy się kontynuować naszą przeprawę w nadziei na poprawę nawierzchni, przeprawiamy się przez las, strome piaszczyste zjazdy i podjazdy zmuszają nas do zejścia z rowerów, szlak okazał się być przeznaczony dla pieszych turystów, po przejściu 2km decydujemy że jednak czas go opuścić. Znajdujemy się jakieś 100 metrów od plaży więc po wyskoczeniu z rowerami zza krzaków, co zapewne zdziwiło nieco przechadzających się plażowiczów, niczym w słonecznym patrolu (chociaż nieco wolniej) z rowerami pod pachą biegniemy ku chłodnej granicy ziemi i wody. Nieraz oglądając jakiś amerykański film w którym o zachodzie słońca biegacz ze słuchawkami pomyka brzegiem plaży zaś równe fale spłukują z piasku ślad jego egzystencji wyobrażałem sobie siebie przejeżdżającego w tych samych warunkach lecz na rowerze. Niestety, moje marzenia zostały zgniecione przez rzeczywistość – o ile rower, lekka maszyna, unosi się na piasku niczym ?statki na niebie? to jednak pod naporem kolarza trafia on w głąb chłonnego piasku. Jako, że jesteśmy ludźmi, którzy chcą iść wciąż naprzód postanawiamy zamienić na chwilę naszą trasę rowerową na pieszą-z-rowerem i kontynuować podróż po gorącym piasku. Chwilę później mamy okazję do śmiechu, lecz nie my sami, w połowie drogi spotykamy rowerzystów idących tak jak my z rowerami lecz dla odmiany w innym kierunku – chwila rozmowy i już wiemy, że do końca tułaczki po plaży zostało nam już niewiele.

Halki na plaży
Halki na plaży

Po opuszczeniu plaży i przyśpieszamy by nadrobić czas stracony na plażowej przeprawie. Zatrzymujemy się dopiero w Darłowie gdzie w poszukiwaniu jedzenia przejeżdżamy przez stare miasto. Dalsza część trasy dnia drugiego był niczym innym jak maratonem. Przy obiedzie zdefiniowaliśmy cel ?możliwy? do osiągnięcia ? Ustka. Przyznam, w połowie drogi było dość ciężko. Przeprawa przez szlak obok plaży w Łazach wycisnął z nas sporo energii, mimo wszystko w drodze udaje nam się minąć dwie inne grupy turystów rowerowych i u skraju sił przybyć do upragnionej Ustki. Niestety, na miejscu czeka nas małe rozczarowanie ? pole namiotowe jest zamknięte z przyczyn ?sanitarnych? (nie do końca wiem jak bardzo rozbudowanego zaplecza sanitarnego potrzebuje pole namiotowe) co zmusza nas do noclegu pod przysłowiowym lasem.

pod lasem
Nocleg pod krzakiem

Bilans ? 122km

Dzień III
Już z samego rana przyszło nam płacić za błędy dnia wczorajszego. Z przyczyn niewiadomych Piotrek traci buta ? sztuk jedna. Po prostu zniknął. Jedyne racjonalne wyjaśnienie jakie przyszło mi na myśl to pies szukający nowej zabawki. Oto cena spania w krzaku. Ruszamy w okolicach 9:00 kierunkiem wschodzącego słońca, które w momencie naszego wyjazdu nie było już takie wschodzące. Przejeżdżamy przez mniejsze i większe miejscowości, m.in. Objazdę, którą objeżdżamy omijając jezioro Gardno. W Smołdzinie, znajdującym się parę kilometrów za wspomnianym jeziorem spotykamy dwukołowego turystę z ambitnym celem dojechania do końca dnia na Hel. Ambitnym gdyż było już południe. Koleżeński turysta zdradza nam skrót prowadzący do miejscowości Kluki. Miejsce warte odwiedzenia dzięki znajdującemu się tam skansenowi. Mijając się kilka razy z gnającym turystą docieramy do skansenu. O ile na trasie nie spotkaliśmy wielu rowerzysto-turystów tutaj było ich sporo. Zwłaszcza na trasie w kierunku północnym. Nie był to już przyjemny asfalt lecz gruntowa droga o głębokich dziurach dodatkowo wypełnionych ciepłą wodą (bynajmniej nie czystą, ani pitną). Na tym wspaniałym odcinku spotkaliśmy nawet niemiecką wyprawę rodzinną odpoczywającą gdzieś pomiędzy półmetrowymi jeziorami. Mijamy Główczyce i kierujemy się na Wicko, gdzie dane nam będzie jeść obiad. Po posiłku zagadujemy ze starszym Panem, który okazuje się też być wprawnym kolarzem, który na co dzień jeździ na rowerze do sąsiedniego miasteczka. Konwersację kończy pojawienie się na horyzoncie Pani sąsiadki, która chyba jest drugą pasją napotkanego Pana. Wskakujemy ponownie na siodełka i hop do przodu! Dalszą trasę pokonujemy malowniczą 213′ aż do Czymanowa z którego to udajemy się mijając jezioro Choczewskie wprost do Gniewina. Wygląd Gniewina cieszy oko, nie tylko dlatego, że jest to bardzo zadbana miejscowość, a na horyzoncie widać wiatraki kradnące naturze energie znajduje się tu spory stadion i nawet kawałek ścieżki rowerowej. Wyjeżdżając z Gniewina podziwiamy wieżę widokową oraz makietę dinozaura znajdujące się na terenie kompleksu Kaszubskie oko. Kilkaset metrów za żegnającą nas zieloną tabliczką spotykamy jeszcze ładnie urządzone miejsce na ognisko – ławeczki oraz piękny widok prawie nas tam zatrzymały na dobre. Zachodzące słońce przypomina nam jednak o fakcie, że po zmroku ciężej jest znaleźć schronienie. Zjazd asfaltową drogą prowadzi nas na dół wprost na jezioro Żarnowieckie i miejscowość… Nadole! Zasadą Studenckiej-Kieszeni omijamy wszystkie pensjonaty po to by spocząć na polu biwakowym tuż za terenem zabudowanym. Fakt walających się wokół śmieci rekompensuje nam dostęp do jeziora Żarneckiego, w którym to mamy okazję się trochę zmoczyć. Naprzeciwko naszego obozowiska widzimy legendarną elektrownię Żarnowiec, obecnie zamkniętą lecz wciąż goszczącą wszelkiej maści poszukiwaczy przygód i wielbicieli opuszczonych miejsc. Temperatura spada wraz ze słońcem, a my uciekamy do namiotu.

Bilans – 108km.

Dzień IV
Rano budzą nas resztki wczorajszego deszczu, wykorzystujemy jego chwilową nieobecność aby popakować zabawki do plecaków. Mżawka towarzyszy nam w drodze przez Wejherowo i Rumię do samej Gdyni. W Gdyni jesteśmy umówieni na spotkanie z naszymi dobrym kumplem – Mace’m. Mace postanowił, że zamieszka w tej najmniej dostępnej części Gdyni więc w magiczny sposób nie opuszczając miasta wspinamy się stromymi pod jazdami, przejeżdżamy przez lasy, błotniste, kręte ścieżki i głębokie kałuże. Mace niczym przewodnik z wieloletnim stażem oprowadza i opowiada nam o Gdyni, zwiedzamy port, plażę oraz Empik gdzie wreszcie jest szansa na zakup nowych map. Gdyni zazdroszczę trolejbusów :) Resztę dnia spędzamy na wspominaniu dawnych dziejów oraz ładowaniu akumulatorów na dalszą wyprawę w cywilizowanych warunkach. Dzięki Mace! :D

Mace z Halkim
Halki z Mace’m

Bilans – 63km.

Dzień V
Wyruszamy o świcie, priorytetem dnia jest wydostanie się z obszarów zabudowanych. Niestety w drodze przez Sopot Halkiemu nawala suport. Przez wczesną pobudkę trzeba było poczekać na otwarcie pierwszych serwisów. Trafiliśmy na miłego pana, który obiecał uporać się z problemem w 2 godziny. Z jednym rowerem i masą sakw ciężko nam było zwiedzać Sopot zatem usiedliśmy na pobliskiej ławce. Do naszego ławkowego pikniku dołączyło dwóch 'ludzi ulicy’ urozmaicając nam upływ czasu barwnymi opowieściami, jeden z nich podobno miał nawet okazję palić trawkę z samym Ryśkiem z Dżemu, obaj koledzy byli wielkimi fanami bluesowego zespołu. Mieliśmy nawet szansę usłyszeć Wehikuł czasu w ich wykonaniu. Chyba byliśmy jedynymi ludźmi w okolicy którzy docenili ich starania :) Po odzyskaniu suportu ruszamy na ścieżkę rowerową przebiegającą przez cały Sopot i Gdańsk, wzdłuż plaży. W Gdańsku obiadujemy się w okolicach starego miasta przez które później przedzieramy się między turystami, którzy z pewnością nas wtedy kochali.

Gdańsk
Aye kapitanie!

Sprawy komplikują się nieco dalej, zakupione mapy nie są na tyle dokładne by pokazywać jak bocznymi uliczkami można opuścić miasto, toteż przebijamy się „brute-force’m” po prostu w kierunku wschodnim. Przejeżdżamy przez Przejazdowo i Sobieszewo, droga typowo pomorska – mało dziur, mało kierowców i ładne widoki. Parę kilometrów za Sobieszewem przy przeprawie promem przez Wisłę spotykamy dwóch Kanadyjczyków, również z sakwami, również na rowerach, tylko wymiar wyprawy troszkę inny – kanadyjscy turyści są w trasie już od roku i przez cały glob uciekają przed zimą. U nas chyba nie mieli na co narzekać, pogoda była naprawdę ładna. Żegnamy się z nimi w miejscowości Jantar i odbijamy na południe aż do Elbląga, słońce już zaczyna zachodzić, więc po szybkich zakupach zaczynamy oddalać się od bloków poszukując miejsca na nocleg. W tej kwestii to był ciężki dzień, w ciemnościach tułaliśmy się po krzakach szukając odpowiedniego miejsca. Ostatecznie rozbiliśmy się obok jakiegoś gospodarstwa gdzie pijany pan z rowerem (bynajmniej nie turysta) przez swoje głośne krzyki „w powietrze” dawał do zrozumienia, że wcale nie byłby zachwycony gdyby kogoś spotkał w swoim krzaku. Długi dzień, dużo atrakcji, duży dystans.

Elbląg
Elbląg – Katedra św. Mikołaja

Bilans – 134km.

Dzień VI
Rano zmywamy się z naszego miejsca tak szybko jak tylko można, to była chyba jedyna noc kiedy nie mieliśmy gdzie przypiąć rowerów więc zostały one przywiązane (prawie dosłownie) linkami do namiotu, tak że jakby ktoś chciał ingerować w ich byt natychmiast byśmy się o tym dowiedzieli. Ruszamy przez Pasłęk i Ornęta do Dobrego Miasta. Bardzo pozytywna nazwa. W Dobrym Mieście znajduje się druga co do wielkości świątynia Warmii – Bazylika Najświętszego Zbawiciela i Wszystkich Świętych

Dobre Miasto
Wspomniana bazylika

Omijamy drogę krajową 51′ i mamy zamiar dojechać do Olsztyna przez mniejsze miejscowości, z dala od samochodów i wąskiego pobocza. Powiedziałbym, że to był raczej średni wybór, droga po mniejszych miejscowościach była tak kręta, że przejechaliśmy chyba dwa razy dłuższy dystans, w dodatku, jako że cała ta trasa nie była osłonięta przez żaden las albo zabudowania niezależnie od kierunku jazdy doświadczaliśmy znanego „mordewindu”. Na skraju wytrzymałości dojeżdżamy do Olsztyna gdzie fajny obiad pozwala nam zapomnieć o zmęczeniu. Przy posiłku słońce jakoś mniej świeci, wiatr jakby taki słabszy a czas trochę zwalnia więc wspólnie zgadzamy się, że jesteśmy gotowi jeszcze przejechać setki kilometrów nim słońce zdąży się ukryć. W drodze do Szczytna po raz kolejny korzystamy z „bocznych uliczek”, tym razem z lepszym skutkiem, droga jest co prawda kręta ale przy tym osłonięta od wiatru więc jedzie się jak po… maśle! (tym bardziej, że był to asfalt)

Piknik w lesie
Piknik w lesie

Po zakupach w Szczytnie mapa mówi nam o jeziorach, które proszą by się obok nich rozbić, ciężko nie skorzystać z tej oferty. Niestety, okazuje się, że jest to teren rezerwatu po którym w dodatku kręci się masa ludzi. Po raz kolejny błądzimy podziwiając zachodzące słońce, starając się znaleźć miejsce na namiot. Ostatecznie wciskamy się pod krzak między jakieś działki, mimo faktu, że prawie z każdej strony 15metrów od namiotu znajdował się domek z ludźmi byliśmy niewykrywalni. Tego dnia udało nam się pobić rekord pokonanego dystansu, po krótkiej analizie – rzeczywiście cały dzień pędziliśmy do przodu. Trzeba częściej zerkać na licznik. Dobranoc!

Bilans – 180km.

Dzień VII
Wczesny poranek, zbieramy resztki rosy i wyruszamy w kierunku południowym – na celowniku Brok, miejscowość, która da nam chwilę cywilizowanego odpoczynku. Ranne godziny pozwoliły nam na frywolne poruszanie się niemalże środkiem drogi, niestety wraz z biegiem czasu droga postanowiła nam przypomnieć, że jest ona krajowa. W dodatku pojawił się przyjaciel marzycieli i poetów – wiatr. My go nie lubimy dlatego zaraz za Myszyńcem uciekamy przez lasy, bocznymi, nieraz gruntowymi ścieżkami aż do samej Ostrołęki. Dalej niestety znów wracamy na prawicę naszych samochodowych kumpli. Niestety już w tych rejonach czuć napływy z Warszawy, aut jest sporo, ludzie się śpieszą i jakoś tak ciasno. W tym niefajnym towarzystwie docieramy do Ostrowi, a stamtąd popularną, aczkolwiek dobrze schowaną, leśną trasą rowerową prosto do Broku. Środek sezonu nawet dla takiej nieznanej miejscowości oznacza napływ ludzi, ale przyznam, że nie spodziewałem się spotkać obcych sakw w tych okolicach. Wspomniana brygada jest dość zajęta poszukiwaniem miejsca noclegu więc nie mamy okazji poznać jak udało im się tutaj dojechać. Słońce powoli zaczyna zachodzić ale bez trudu udaje mi się znaleźć prawie zardzewiałe klucze do drewnianego domku, smak cywilizacji w formie prysznicu i jajecznicy z poobijanej patelni prawie pozwala zapomnieć o drodze jaką pokonaliśmy jak i o tej która jeszcze nas czeka. Nie mniej jednak wspólnie postanawiamy, że skoro tu tak fajnie i mamy wakacje to nic nie stoi na przeszkodzie, żeby jeden dzień spędzić na działce wylegując się na słońcu pogrywając od czasu w tajemniczą grę o nazwie rummikub.

Bilans – 168km.

Dzień VIII
Był to dla nas dzień regeneracyjny, przejechaliśmy się kawałek po mieście, odwiedziliśmy przy okazji Ostrów w której nie udało nam się znaleźć znajomej z dawnych lat. Wsi spokojna, wsi wesoła, cały dzień zleciał nam na obijanie się w promieniach słońca. Wieczorem przy taktycznym przeglądaniu map podjęta została decyzja o ewakuacji z powrotem na Mazury – spowodowane to było ilością samochodów na Mazowieckich drogach oraz faktem, że obok jezior jeździ się po prostu ciekawiej. Nie ma to jak wreszcie wyspać się na czymś miękkim.

Bilans – 43km.

Dzień IX
Ruszamy o świcie, ciężko się żegnać z tą odrobiną cywilizacji jednak czas pokaże, że jeszcze tu wrócimy. Leniwym tempem przesuwamy się ku północy, przez Ostrów do Zambrowa. Staramy się omijać drogi krajowe przejeżdżając przez mniejsze miejscowości, w jednej wiosce udało mi się kupić małą wodę niegazowaną za… złotówkę! Pamiętam jeszcze te czasy kiedy w sklepiku osiedlowym można było nabyć wodę za 1,20. Widać w niektórych miejscach czas płynie inaczej. Podczas obiadowej przerwy w Zambrowie znajdujemy na mapie perfekcyjne miejsce na nocleg – rzeka będąca prawym dopływem Narwi, nieopodal Strękowej Góry. Tam też się udajemy. Miejsce nawet lepsze niż te widziane oczyma wyobraźni, rozwalamy się obok tablicy „Zakaz kąpieli”, z wspaniałym widokiem na most oraz na pasące się nieopodal krowy.

Zakaz kąpieli
Zakaz kąpieli

Zakaz kąpieli
Most

Bezchmurne niebo pozwalało słońcu na dumne przechwalanie się swoim pełnym kształtem w z wolna płynącej rzece. Zaczyna się ściemniać więc przypinamy rowery i idziemy spać.

słoneczko

Bilans – 108km.

Dzień X
Godzina 6 rano, a tu budzą mnie poszturchiwania namiotu i jakieś odległe grzmoty, zaspany wychodzę na zewnątrz tylko po to by zauważyć nadciągającą burzę. Halki też już nie śpi więc chwytamy namiot tak jak stoi i chodu z nim pod most.

burza
Burza idzie.

schronienie
Schronienie pod mostem.

Potem zabieramy nasze rowery i uciekamy w pojedynczych kropelkach wody wprost do naszej nowej kryjówki. W ostatniej chwili. Jedna chwila wystarczyła żeby z mżawki zrobiła się potężna burza, momentami musieliśmy trzymać namiot żeby nam nie odleciał, co rusz zmieniając jego miejsce bo stale powiększająca się kałuża postanowiła zająć jego terytorium. W długim oczekiwaniu na przejaśnienie sprawdziliśmy prognozy na najbliższe dni. Nie były one zbyt pozytywne, zdrowy rozsądek nakazał nam zawracać, podróż w strugach deszczu wcale do fajnych nie należy. W tym momencie podejmujemy decyzję z serii ?tych racjonalnych? o powrocie do naszego cywilizacyjnego schronienia. Co to by była za frajda jechać w deszczu i zepsuć sobie tym samym kilka ostatnich dni naszego wyjazdu. Po przeczekaniu największego urwania chmury wskakujemy na rowery i omijając co większe kałuże oraz ochlapujące nas samochody udajemy się w drogę powrotną. Przyznam szczerze, że czułem się jakbyśmy wracali na tarczy. Trudno określić jak by wyglądała nasza podróż gdybyśmy ruszyli dalej na północ ale z pozycji ?organizatora? (o ile mówimy o jakiejś organizacji) zaplanowanie jazdy w deszczu było by też strategiczną porażką. Sprzeciwiłem się też swoim ambicjom ? byle do przodu. Jedynie czas mógł pokazać czy była to dobra decyzja. Wieczorem z niepokojem siedziałem na tarasie obserwując ciemne chmury i pierwszy raz od niepamiętnych czasów miałem nadzieję zobaczyć obfity deszcz. Deszcz istotnie spadł, padał prawie przez całą noc, chociaż momentami pojawiały mi się myśli ?dalibyśmy radę?. A może nie?

Bilans – 112km.

Dzień XI
Następny dzień pokazał, że jednak powrót do ?cywilizacji? nie był takim złym pomysłem, wieczorna wichura pozrywała słupy energetyczne, porozrzucała drzewa po drogach i generalnie siała śmierć i zniszczenie (no może bez śmierci). Zostaliśmy więc tu do końca.

poburzy
Po burzy

Aby za bardzo się nie nudzić wybraliśmy się w kierunku Treblinki gdzie w czasach drugiej wojny światowej znajdował się kompleks niemieckich obozów pracy. Nazwa obozu jest nieco zwodnicza gdyż nie znajduje się on w samej Treblince lecz obok oddalonej o parę kilometrów wsi Poniatowo. W 43 roku Niemcy zaczęli likwidację obozu, do dnia dzisiejszego nie zachował się w całości ani jeden budynek, na terenie obozu można znaleźć fundamenty poszczególnych konstrukcji oraz pomniki upamiętniające ludzi, którzy stracili życie z ręki hitlerowców.

w lesie
W lesie
pomnik
Pomnik

Z Treblinki spokojnym tempem wróciliśmy do Broku gdzie w iście działkowym stylu zorganizowaliśmy sobie grilla. Wakacje, wakacje, lenistwo.

Bilans ? 68km.

Dzień XII
Pogoda nieco się poprawia ale wciąż wisi nad nami troszkę ciemniejszych chmur, kolejny dzień lenistwa. Pojeździliśmy sobie po Broku, po Ostrowii, spotkaliśmy ciekawy okaz stracha na wróble.

strach
Strach na wróble z KuKluxKlanu

Odwiedziliśmy również ruiny zamku biskupów płockich znajdujących się nieopodal Broku. Następnego dnia mieliśmy się kierować ku Warszawie gdzie nasza wycieczka miała się zakończyć, tak więc dzień zakończyliśmy ostatnim smarowaniem roweru i pompowaniem kół.

Bilans ? 14km.

Dzień XIII
Jak tylko słoneczko się obudziło załadowaliśmy ostatnie gadżety na rowery i wyruszyliśmy w niezbyt ciekawą lecz długą drogę do Warszawy. Przez większość drogi towarzyszyła nam mżawka i mazowiecki ?mordewind?. Gdzieś w okolicach Stoczka zboczyliśmy z drogi ambitnym skrótem przez środek lasu przez który podobno biegnie droga. Po tym jak wyjechaliśmy cali w błocie i patykach miejscowi zapytani o drogę pomylili nas z zawodnikami rajdu na orientacje mającego miejsce kilka dni przed naszą eskapadą, śmiesznie to musiało wyglądać, pewnie myśleli, że ktoś zabłądził i po paru dniach wreszcie znalazł jakieś wyjście z tego ?przeklętego lasu?. W połowie drogi dochodzi do kontuzji mojego bagażnika. Muszę odradzić czytelnikom używania bagażników na sztycę. Ten z którego ja korzystałem na stronie internetowej sprzedawcy miał podaną maksymalną dopuszczalną masę ładunku 10kg, po otrzymaniu bagażnika na spodzie widniała informacja max 9kg, nie przejąłem się tym zbytnio gdyż masę maksymalną swojego ekwipunku szacowałem na 7-8kg. W praktyce rzeczywiście dbałem o to by masa nie była większa od 8kg, analizując całą swoją podróż istotnie mój bagaż nigdy nie przekroczył tej wartości. Bagażnik w pewnym momencie podróży po prostu się złamał, szczęśliwie pod naporem ciężaru metalowa belka nośna wraz z namiotem i całym kramem opadła na tylne koło powodując hamowanie. Szczęśliwie ? gdyż nie wyobrażam sobie co by mogło się stać gdyby moje wyposażenie poleciało gdzieś pod koła samochodów albo spowodowało u mnie utratę równowagi. Szczęśliwie również z tego powodu, iż był to ostatni dzień podróży. Przez jakieś 50km musiałem targać wszystko na plecach lub rozmieszczone w dziwnych miejscach na ramie roweru. Producent dał nawet gwarancję na swój produkt lecz jak z niej skorzystać ? nie wiem, nie chciałem targać kawałka uszkodzonej stali więc zostawiłem go w przydrożnym koszu na jakimś odludziu.

bagaznik
Zepsuty bagażnik

Po męczącej przeprawie udało nam się dojechać, droga pełna remontów oraz ocierających się o sakwy samochodów. Znów można chwilę odpocząć

Bilans – 130km.

Dzień XIV
Po śniadaniu udaliśmy się po warszawskich ścieżkach na dworzec centralny po czym mieliśmy w planach małe zwiedzanie miasta, pociąg Halkiego wracający do Koszalina miał odjeżdżać późnym popołudniem więc czasu było akurat na przejażdżkę rowerami po mieście. Niestety, zwiedzanie nie wypaliło, pod stacją centrum okazało się, że rana na dętce Halkiego jeszcze się nie zagoiła, niestety na lekko nie mieliśmy odpowiednich narzędzi. Straż miejska wykorzystała sytuację i nas spisała, ot, taka pamiątka z Warszawy. Nie mniej jednak mili to byli ludzie i mieliśmy okazję z nimi porozmawiać o podróżach rowerowych, ścieżkach i złodziejach. Po zakupie biletów okazało się, że z rowerami pod pachą możemy zwiedzić jedynie Warszawskie metro, nogi to jednak nienajlepszy transport w stolicy. Spożywamy więc pożegnalny obiad i ruszamy z powrotem na dworzec łapać pociąg do Koszalina. Na szczęście nie jest równie zapchany co ten którym ja jechałem nie mniej jednak i tak Halki jest zmuszony stać z rowerem w przejściu.

powrot

Fajnie było przejechać razem tyle kilometrów, toż to był kawał Polski no i niezapomniana przygoda. Mimo, że brzmi to jak koniec w naszym zamierzeniu jest to jedynie początek, czas planować kolejne trasy. Byle do przodu!

Interaktywna Mapa – bonus

Pozdrawia Dwunasty.