Norwegia 2013

Muszę przyznać, że każdy wyjazd z Longinem jest pewnego rodzaju kamieniem milowym na drodze mojego doświadczenia wyprawowego. To właśnie na jego wyjeździe po raz pierwszy udało mi się obciążyć rower o sakwy, pierwszy wyjazd w góry i za granicę również odbyłem pod jego prowadzeniem. Sposób w jaki zorganizowane były te wycieczki definitywnie odbił się na mojej wizji udanego wyjazdu i ogólnie na postrzeganiu turystyki. Element losowy oraz wymagające warunki to najważniejsze elementy wyjazdu, nikt nie będzie wspominać tego, że o czasie przybył we wskazane miejsce dokładnie zaplanowanie wcześniej drogą, że udało mu się w ciągu 3 godzin jazdy przejechać 40km jedząc po drodze dwa obiady, nikt nie będzie nawet pamiętał, że przez cały wyjazd spał po 8 godzin chodząc spać o 23 i wstając o 7 we wcześniej zaplanowanych miejscach, w miękkim łóżku, o pełnym brzuchu. W pamięci zostają tylko szczególne, nieprzewidziane wydarzenia, które po wyjeździe całkowicie zmieniają nasze postrzeganie codzienności. A wyjazdy z Longinem zawierają dużo elementów losowych, dlatego lubię na nie jeździć.

DZIEŃ I
Wyjazd do Norwegii miał trochę odbiegać od normy z poprzednich wyjazdów, przez całą trasę wspomagał nas bus wożący jedzenie, zbędny bagaż (o tym, że nie musimy wozić go ze sobą dowiedziałem się w momencie wyjazdu z warszawy czego efektem było to, że ostatecznie i tak go woziłem), oraz opadniętych z sił uczestników. Organizacja przyjazdu była następująca – ludzie dolatują do Rygge samolotem, spędzają noc koło drzewa (lecz wciąż pod namiotem) obok parkingu oddalonego o jakiś kilometr od lotniska, po czym rano spotykają się z busem. Bus załadowany bagażami i rowerami dostaje się do Norwegii promem. Warunki pierwszej nocy dość ciężkie, do samolotu udało nam się zmieścić tylko 3 namioty co na wielkość naszej grupy nie jest ilością wystarczającą. Rano w mżawce jemy śniadanie zrobione pod namiotem. Pojawiają się policjanci, duet dwumetrowego wikinga i Azjatki jest jednak nastawiony przyjacielsko, zdziwieni liczebnością ludzi na parkingu przyszli się jedynie zapytać co to za impreza.
Po rozpakowaniu rzeczy z busa wsiadamy na rowery i udajemy się do Moss, o ile temperatura nie jest zbyt niska to przez większość czasu towarzyszy nam lekki deszczyk. W Moss dokonujemy abordażu i ładujemy się na prom płynący wprost do Horten.


Na promie


Port w Horten


Brzeg obok portu Horten

W Horten okazja żeby się wysuszyć, zjeść bułki z mlekiem obok hipermarketu podziwiając norweskie maszyny do recyklingu butelek. Z Horten ruszamy na północ do Falkensten, gdzie obok portu wyjmujemy gary i przystępujemy do robienia obiadu. Ładne widoki rekompensują nam nawiedzające nas raz po raz przelotne deszcze. Przejeżdżamy przez Hvittingfoss, i tym razem już w nieustannej deszczowej otoczce kierujemy wzdłuż rzeki Numedalslagen się do samego miejsca noclegowego. Tutaj następuje niespodzianka gdyż czekają na nas domki, co było dla nas istnym wybawieniem, wreszcie była okazja na wysuszenie wszystkich rzeczy.

DZIEŃ II
Drugi dzień wita nas słoneczną pogodą, wiatr rozwiewa resztki chmur z okolicznych szczytów. Jemy śniadanie na wielkim stołem znajdującym się między zajmowanymi przez nas domkami. Resztki mokrych rzeczy trafiają na ganki gdzie przez ostatnie minuty suszą się na słońcu. Część osób wyrusza wcześniej z wspomaganiem Busa by zdążyć na zwiedzanie okolicznej kopalni. Rowerowa część wycieczki rusza w kierunku północy a następnie na zachód, tuż pod Kongsbergiem.


Obrazki jak z pocztówek

Docieramy do Tinnes, gdzie zwiedzamy kościół i jemy obiad na znajdującym się niedaleko parkingu, parę minut wolnego czasu szybko rozmywa się podczas drzemki na trawie.


Kościół

Robimy mały nawrót w mieście, przejeżdżamy przez drogę przebiegającą przez środek lotniska i udajemy się
na południe.


Przejeżdżamy przez lotnisko


Startujący szybowiec (dzięki Dudek za 'identyfikację’ :D)

Razem z koleżanką wyjeżdżamy nieco za bardzo przed grupę, nie wiedząc do końca gdzie dalej jechać zatrzymujemy się w Gvarv. Dobiegająca z daleka muzyka kusi nas żeby pójść sprawdzić co się dzieje w mieście i tak oto trafiamy na festiwal muzyki.. nazwijmy ją nowoczesną. Niestety metoda wejścia na 'nic nierozumiejącego zagranicznego turystę’ nie przynosi pozytywnych rezultatów, należałoby kupić bilet, a czasu, pieniędzy i chyba chęci – brak. Zamiast tego udajemy się usiąść przy drewnianym stole stojącym obok drogi. Stojący nieopodal starszy Norweg bez butów częstuje nas wodą, niestety nie możemy się z nim dogadać lecz po paru minutach przychodzi jego młodszy, znający angielski kolega. Okazuje się, że są ludźmi namawiającymi do czytającymi Biblię. Co ciekawe nie kierują się oni jako tako żadną religią, nie są katolikami ani świadkami Jehowy, po prostu chodzą i rozmawiają z ludźmi o Biblii. Grupa nas dogania więc żegnam się z jedynymi Norwegami, z którymi można było pogadać 'tak po prostu’. Trzeba zaznaczyć, że Norwegowie nie są zbyt wygadani i ogólnie mało ich się widzi na ulicach, zwłaszcza w mniejszych miejscowościach, niektóre z nich wyglądają na miasta widma, jedynie w sklepach można spotkać człowieka. Z Gvarv ruszamy na południe do Ulefoss i rozbijamy namioty na placu zabaw, 20metrów od drogi. Miejscówka jest jak najbardziej kulturalna, są nawet toalety! W nocy nieopodal parkują jeszcze 2 inne, zagraniczne busy, które jak widać też na google mapie znalazły wymarzone miejsce kempingowe.

DZIEŃ III
Poranek wita nas szarością, jemy szybko śniadanie i wyruszamy w akompaniamencie deszczu. Parę kilometrów pod górę i już jesteśmy obok śluzy Ulefoss, nieco bardziej imponująca śluza Vrangfoss znajduje się paręnaście kilometrów dalej. W drodze do Vrangfoss deszcz ustaje więc możemy zwiedzać w suchych warunkach, po zwiedzaniu jemy drugie śniadanie i ruszamy w dalszą trasę.


Śluza Vrangfoss
Jedziemy w kierunku zachodnim, mijamy Lunde, po drodze pierwszy tunel, niezbyt długi ale urokliwy, następnie wzdłuż jeziora Flavatn do Kilen gdzie po wjeździe na gruntową drogę gdzie zaczynają się strome podjazdy.

Pogoda bardzo w kratkę zmusza do żonglowania kurtką, nie byłem dostatecznie zdeterminowany do liczenia jak często musiałem się zatrzymywać by ją zdjąć lub założyć ale myślę, że zmiana następowała średnio co 20minut.


Droga do Seljord wzdłuż jeziora

Docieramy do jeziora Seljordsvatnet i następnie do miejscowości Seljord gdzie po raz kolejny niespodzianka – nocleg ponownie w domkach! To akurat jest nasz ostatni nocleg w bardziej cywilizowanych warunkach ale trzeba zaznaczyć, że w samej Norwegii naprawdę ciężko o miejsce na dziko. Praktycznie każde nadające się do tego miejsce czyli płaskie z dostępem do wody jest w jakiś sposób zagospodarowane. Jeśli chodzi o znalezienie bardziej dzikiego miejsca noclegowego ale dla grupy liczącej 20 osób myślę, że jest to prawie niewykonalne. Prysznic mówi nam dobranoc, a reszta rzeczy następnego dnia będzie już sucha, tyczy się to również namiotów.


Widok cieszy oko!


Wieża widokowa


Ostatnie chwile suszenia już dnia następnego

DZIEŃ IV
Zbieramy nasze zabawki i ruszamy główną drogą na północ, po drodze mijamy pierwsze ładne wodospady. Znajdujemy też ciekawy pojazd, przy którym robimy krótką przerwę na fotki i szukanie skrzynki (tak tak, w ekipie mieliśmy geocasherów! w dodatku tych samych, którzy w ogóle wkręcili mnie w tą zabawę).

Po drodze zwiedzamy supermarket, odnawiamy siły i ruszamy wprost do miasta Rauland.

Droga wiedzie nas nieco naokoło ale dzięki temu mamy szansę zobaczyć odległy skansen

Dalsza droga prowadzi nas obok jeziora Tolak, silny wiatr zmusza nas do jazdy na kole, widoczki jednak przepiękne.

Mijamy ekipę trenującą psa zaprzęgowego, zjazdem tuż obok tamy przy której stawiamy swojego własnego kamiennego mini trolla wprost do Haukeli gdzie mamy pole namiotowe.

O ile przez cały dzień nie padało jesteśmy wykończeni silnym wiatrem towarzyszącym nam przez większą część dnia.

DZIEŃ V
Rano udaje nam się zjeść śniadanie w dość pochmurnym klimacie, ruszamy główną drogą w kierunku zachodnim, mijamy pierwszego trolla przywiązanego do drzewa.

Dzień można nazwać antytunelowym, trasa do Rodal przebiega przez długie tunele w których jazda nie jest ani przyjemna ani bezpieczna, szczęśliwie dla rowerzystów praktycznie nad każdym tunelem istnieje droga utworzona w czasach kiedy przebijanie się przez skały nie było możliwe w takim stopniu jak obecnie. Problemem takich dróg jest to, że 1km w tunelu równa się około 5km nad tunelem + przewyższenia. Bilans jest dość prosty = nad tunelami jeździ się po prostu ciężko i długo. Bonusem jest to, że z zapomnianych ścieżek rozpościerają się fajne panoramki:

Na otwartej przestrzeni wiatr rozpędza się do niesamowitych prędkości ale staramy się wyrównywać bilans zmęczenia robiąc przerwy za skałami, tudzież w bardziej cywilizowanych warunkach takich jak ławka pod ośrodkiem turystycznym nad jeziorem Stavatn. W okolicy jest więcej owiec niż ludzi, kiedy zatrzymuję się zdjąć kurtkę momentalnie zostaję otoczony przez stado owiec – towarzyskie stworzenia!

Ta dziwna betonowa konstrukcja to tunel, który chwilowo wybił się na powierzchnię
Mijając kolejne tunele i przejeżdżając na zajazdach przez następne dwa docieramy do Roldal. Podczas oczekiwania na obiad idziemy zwiedzić miejscowy kościółek i wpadamy na turystów z Hiszpanii z którymi zamieniamy kilka słów.

Po zjedzeniu obiadu kierujemy się na południe po to by chwilę dalej odbić w kierunku północno zachodnim. Pierwszy podjazd prawie zrzuca nas z rowerów, przed nami tunel i kolejne serpentyny, temperatura powoli spada zaś nam na podjazdach coraz cieplej. Z góry wita nas piękny widok na dolinę z której przyjechaliśmy, satysfakcja dodaje sił więc kręcimy dalej.

Chwilę później zaczyna się zjazd, zimny porywisty wiatr i 1000m npm miejscami pozwala śniegowi na bezproblemowe wylegiwanie się na słońcu.

Jadąc w kierunku północnym docieramy do miejscowości Skare, po drodze mijamy wodospady wylewające się na drogę.

Przejeżdżamy obok jeziora Sandvinvatnet i docieramy do Oddy gdzie następuje przegrupowanie.


Odda
Godzina późna, do przejechania jeszcze parę kilometrów, w dodatku pod górę, pada propozycja skorzystania z busa, którą razem z mniejszą grupą odrzucamy i ruszamy by pokonać ostatni podjazd dnia. Droga na północ prowadzi nas do Tyssedal, kończymy wycieczkę przedzierając się przez wąski podjazd, z daleka podziwiając światła miasta odbijające się w wodach fiorda.

DZIEŃ VI
Następuje podział grupy na dwie części – jedna z nich pieszo wybiera się na język Trolla, druga rowerami udaje się w kierunku kolejnego miejsca noclegowego. Bez roweru nigdzie nie idę więc ruszam z podgrupą rowerową na spokojny przejazd rowerem. Dzień jest bardzo rekreacyjny, mamy do przejechania około 60km. Razem z grupą geocasherów udajemy się po drodze szukać skrzynek, zdobywamy jedną przy mostku w Tyssedal, odwiedzamy też Muzeum Techniki i udajemy się do Oddy.


Tutaj chcieliśmy przejść do skrzynki..


.. ale szczęśliwie okazało się, że chodzi o ten mostem


Muzeum techniki


Mapka, pozycja 10 to język trolla, nocowaliśmy prawie na tamie

W Oddzie jest moment na porozglądanie się po mieście, zjedzenie pizzy i poleniuchowanie. Niestety odłączyłem się od grupy OC w najgorszym momencie, całkiem przypadkowo odkryli oni bowiem obiekt urbexowy, czyli wg mnie najciekawszy typ obiektu do zwiedzania. W mniejszych grupach ruszyliśmy w kierunku północnym tym razem z drugiej strony fiordu. Udało nam się przejechać przez remontowany tunel, co nie było by niczym szczególnym gdyby nie fakt, że na 4 osoby mieliśmy jedną lampkę. Ruch odbywał się wahadłowo, kiedy samochody nas minęły jechaliśmy prawie w całkowitych ciemnościach, bardzo ciekawe doświadczenie. Po drodze mijamy Ra, Aga i pewnie kilka innych miejscowości o nazwach dostatecznie krótkich by nie umieszczać ich na tablicach informacyjnych. Nad fiordem znajdowało się mnóstwo sadów jabłkowych. Co ciekawe po ilości sprzedawanych i hodowanych jabłek można pomyśleć, że Norwegowie są wielkimi fanami tego owocu. Niestety w ich surowym klimacie jest to bardziej produkt jabłkopodobny o wyglądzie jabłek z warszawskich parków miejskich, kto widział ten wie! Na trasie mijamy mnóstwo samoobsługowych stoisk z wiśniami, zupełnie inna mentalność ludzi, u nas wszystkie koszyczki zniknęłyby zapewne tak szybko jak tylko pojawiłby się pierwszy 'klient’. Po drodze żeby za bardzo się nie zmęczyć robimy jeszcze kilka przerw i ostatecznie docieramy do Utne gdzie po raz kolejny jest okazja by położyć się na ławce. Czekamy na busa który dowozi nam obiad oraz wykończoną pieszą wycieczką resztę grupy, kiedy jemy obiad pozostali piechurzy niedostatecznie wyłojeni chodzeniem po górach dojeżdżają do nas na rowerach. Przeprawiamy się promem z Utne do Kvanndal gdzie rozbijamy się na campingu.

DZIEŃ VII
Dzień poświęcony zwiedzaniu Bergen. Domyślny plan zakłada zabranie ludzi busem do Bergen w 2 grupach, powrót busa do na camping i przewiezienie samych rzeczy na miejsce kolejnego noclegu. Pojawia się inicjatywa zabrania rowerów do Bergen, zwiedzenia miasta na dwóch kółkach i pojechanie na nocleg rowerem. Zgadzam się uczestniczenia w takiej eskapadzie. Do Bergen dostajemy się z opóźnieniem spowodowanym niepojawieniem się pociągu mającym nas dowieźć przez ostatnie 5km do miasta. Cały plan dnia strasznie się rozjeżdża, lecz zgodnie z naszym alternatywnym planem, pierwotnie w 2osobowej grupie zwiedzamy Bergen na jednośladach. Bergen jest miastem portowym, obecnie bardzo turystycznym.

Słynie z targu rybnego oraz portu, chociaż mnie najbardziej urzekła architektura, wąskie przejścia, kamieniczki oraz drewniana uliczka (!).

Ponadto miasto jest bogate w wiele muzeów oraz galerię sztuki. Na wypady piesze opłaca się zainwestować w Bergen Tourist Card. Karta pozwala nam na znaczną redukcję kosztów wejść do większości miejsc turystycznych – oprócz muzeów i galerii również obiekty gastronomiczne oraz tańsze bilety na przejazdy po mieście. Kosztuje co prawda 200zł ale przy norweskich cenach szybko się zwraca. W mieście wreszcie widać Norwegów, którzy w mniejszych miejscowościach niezbyt chętnie pojawiali się na ulicy. Na drogach widać urzeczywistnienie norweskiego dobrobytu, przeciętny kolarz przejeżdża w ciuchach castelli na rowerze wartym co najmniej przeciętnej cenie samochodu w Polsce. Samochody również nie gorsze. Miasto posiada rozbudowaną sieć ścieżek rowerowych, posiadających nawet własne światła przy skrzyżowaniach. Norwegowie w samochodach są ludźmi całkowicie wyluzowanymi, po parogodzinnym pobycie w mieście nie usłyszeliśmy ani jednego klaksonu, wszędzie mijano nas z odstępem co najmniej 1m, jednym słowem utopia. Z pobliskiej górki rozpościera się niesamowity widok na miasto, można na nią wjechać kolejką ale mając pod pachą rower ta możliwość została z góry skreślona. Wpakowaliśmy się więc stromymi serpentynami po szutrowej drodze na sam szczyt ów górki, co w zasadzie zajęło nam najwięcej czasu.


Peron na torach

Zwiedzanie rowerem jest jednak o tyle fajne, że nawet poświęcając kupę czasu na jeżdżenie w kółko, błądzenie, wybieranie najdziwniejszych dróg i tak zobaczymy całe miasto. Było tak i tym razem, co prawda moja noga nie stanęła w żadnej galerii sztuki ani w żadnym muzeum, ale przyznam szczerze, że pieszo chyba też odpuściłbym te miejsca. Nie dlatego, że były one słabe, osoby które tam były wyszły zadowolone, po prostu nie przepadam za takimi rzeczami.


Pomnikozabawka


Tam byliśmy!
Późnym popołudniem dociera do nas bus, dostarczając naszej mikro grupie 3 rower do kompletu i możemy ruszać. Wyjazd z miasta klasycznie przebiega chaotycznie, dość szybko się gubimy po czym okazuje się, że cały czas jedziemy tak jak zaplanowaliśmy. Po 30km jazdy wciąż widzimy Bergen. Zatrzymujemy się przy markecie gdzie spotykamy jednoosobową wyprawę w postaci Brytyjczyka, w oczach widać doświadczenie, zaś jego bagaż był objętościowo wielkości 3 naszych. Dowiadujemy się od niego, że trasa, którą zaplanowaliśmy jest samobójstwem, zawiera bowiem kilka tuneli, każdy o długości średnio 6km, bardzo oblegany przez samochody. Powoli zaczyna się ściemniać a my zaczynamy rozumieć, że cały pomysł jest delikatnie mówiąc chybiony. Udajemy się zatem do miejscowości Indre Arna gdzie przy cmentarzu popijamy ciasteczka herbatą i ładujemy się na pociąg. Na peronie stoi pociąg kolejki Flam do której będziemy się kierować następnego dnia.

Mimo studenckich zniżek bilety niszczą zawartość mojego portfela, zabawna rzecz, ale przewóz roweru to połowa ceny biletu przejazdu. W pociągu spotykamy parę osób z naszej grupy wracającej z Bergen, nie zmieścili się w busie więc pojechali pociągiem. Tego dnia nie zrobiliśmy dużo kilometrów ale nadmiar atrakcji sprawił, że w ciepłym wagonie przedzierającym się na zmianę przez tunele i czerń nocy ciężko było utrzymać głowę w pionie. Pociąg dowozi nas do Vossenvagen gdzie w nocy udaje nam się dotrzeć do namiotów na polu campingowych i udać w krainę snów.

DZIEŃ VIII
Dzień 8 jest dniem wyjazdów i powrotów, z nieoczekiwanym finałem. Ruszamy z rana kierując się na północ docelowo do do Flam skąd wyrusza słynna norweska kolejka. Poruszamy się dość zgrabnym tempem, wiatr w plecy sprawia, że jazda jest wybitnie lekka.

Ku naszej niespodziance po 30km jazdy w miejscowości Vinje dowiadujemy się, że droga do Flam jest zamknięta z powodu remontu tunelu. Drogi w tamtejszych rejonach mają to do siebie, że objazd kosztowałby nas dodatkowe 100km, czyli jakiś dodatkowy dzień jazdy. Zostaje podjęta decyzja o nawrocie o dostaniu się pociągiem do miejsca w które kolejka Flam miała nas zawieźć. 60km na liczniku a my z powrotem w Vossenvagen.

Jemy obiad nad jeziorem obok którego znajdował się nasz kemping i ruszamy po raz 3 tego samego dnia na drogę wyprowadzającą nas z miasta. Tym razem droga odbija na wschód i biegnie doliną wzdłuż rzeki Kleivelvi. Naprawdę malownicza trasa, jest co prawda sporo podjazdów ale jedzie się naprawdę lekko, przez ten chaotyczny początek dnia, fakt, że do końca nie wiemy gdzie będzie nocleg (a tak jak pisałem tam z miejscami na dziko dość ciężko), ile do przejechania nastroje były dość wyluzowane, na długości paru kilometrów trasy rozbiliśmy się na mniejsze grupki i każdy jadąc swoim własnym tempem zbliżał się do zachodu słońca robiąc co jakiś czas na podjadanie malin, jagód i porzeczek z okolicznych krzaków. Mi w międzyczasie udało się odwiedzić opuszczony tartak w środku lasu.

Po drodze nawet ze ścieżki można było dostrzec olbrzymie okazy grzybów, jak widać u nich grzybobranie nie jest zbyt popularne.

Taka ciekawostka, niektórzy powinni kojarzyć taki pojazd z filmów amerykańskich gdzie dzieciaki ścigały się na podobnych wózkach, napędzanych tylko siłą grawitacji
Pod koniec dnia wyprzedza nas bus po czym rusza szukać noclegu 'gdzieś z przodu’, asfalt się kończy więc jazda główną drogą okazuje się dość problematyczna. Próbuję zagadać czwórkę tubylców przy stole czy widzieli busa, wymieniamy parę słów po angielsku po czym na blacie pojawia się krata królewskiego – no tak, to swój! W pogoni za busem wjeżdżamy w ślepą uliczkę, bus zawraca do ostatniego mijanego miasta ze stacją kolejową – Mjolfjell, oczywiście wracamy za nim, kilometr w tą czy w tamtą..
W mroku dojeżdżamy na stację która okazuje się być wyposażona w poczekalnie z łazienką i światłem, co ciekawsze całkowicie pusta. Długo nas nie trzeba przekonywać, parę śpiworów ląduje do środka, właściciele niestety są zmuszeni walczyć z zapalającym się przez fotokomórkę światłem przez pół nocy, my zaś rozbijamy namioty na trawniku obok poczekalni.

DZIEŃ IX
Pobudka następuje dość wcześnie, musimy wykorzystać stół w poczekalni na kulturalne śniadanie zanim pociąg przyjedzie.

Warto zaznaczyć że pociąg w tej miejscowości zatrzymuje się na żądanie, to naprawdę małe miasteczko, wydaje mi się że byliśmy jedynymi pasażerami wsiadającymi na tej stacji. Mina maszynisty była naprawdę bezcenna, zwłaszcza, że w te 20 rowerów ustawiliśmy się na całej długości stacji nie wiedząc czy znajdziemy wagon rowerowy. Pociąg wjeżdża i ten rząd rowerzystów zaczyna machać. Dojeżdżamy więc do Myrdal. Plan jest taki żeby przejechać starą trasę wzdłuż nieużywanych już torów kolejki. Droga kiedyś była używana do transportowania niezbędnych surowców do budowy torów. Kiedy kolej została wybudowana nikt już nie poruszał się tym szlakiem. Po latach wybudowano alternatywną trasę dla pociągów więc i szyny zostały pozostawione bez opieki. Droga ta ma nawet swoją własną nazwę – Rallarvegen.

Jako, że trafiliśmy tam w momencie kiedy Norwegowie mieli swój dłuższy weekend, a pogoda bardzo sprzyjała wycieczkom mijaliśmy ich średnio co 40metrów. W okolicy funkcjonowały nawet wypożyczalnie rowerów, a ich asortyment bynajmniej nie był zbliżony poziomem do warszawskiego veturilo. Oczywiście jako 'twardziele z zagranicy’ jechaliśmy dla nich w złą stronę, prawie cały czas pod górę, z wiatrem w twarz.

Podróż umilaliśmy sobie przerwami w kamieniach, jedynym miejscem gdzie nie było słychać ogłuszającego wiatru. Przy okazji mam szansę odkryć jak wiele potrafi zmienić 10minutowa drzemka, nic przyjemniejszego. Rallarvegen serwuje naprawdę piękne widoki, momentami widać z niej czoło lodowca, gdzieniegdzie leży śnieg. Po drodze odwiedzamy schronisko by 15minut przed zamknięciem napić się ciepłej czekolady.


Gdybym wiedział wcześniej…


Schronisko

Mimo, że chmur brak, słońce świeci, to momentami było co najmniej chłodno. Przez jakiś czas udało mi się wyjechać na czoło grupy, jadę więc tak przodem w czapce, otulony szalikiem, grube rękawice, a tu na poboczu młody Norweg bez koszulki zawstydza mnie swoim 'hi’, a my narzekamy na śnieg w kwietniu!

Docieramy więc po paru długich godzinach do miejscowości Haugastol, gdzie zaczyna się ściemniać. W Norwegii jeśli chodzi o słońce to jego praca jest wybitnie zauważalna. Dosłownie 10minut po tym jak słońce znika za górą temperatura gwałtownie spada, w parę minut okazuje się, że jednak potrzebujesz na sobie wszystkiego co chowasz w sakwie. Tego dnia może nie było aż tak strasznego skoku, ale zwykle zniknięcie słońca bardzo szybko dawało o sobie znać. Nieco cieplej ubrani przejeżdżamy więc przez Ustaoset na kemping w miejscowości Geilo.

DZIEŃ X
Ostatni dzień rowerowy zatem musi być posmak hardkoru. Pod koniec dnia mamy znaleźć się w Oslo do którego brakuje nam około 200km. Za tym, że opcja ta jest wykonalna przemawia to, że droga jest w większości w dół, a wiatr przyjemnie dmucha w plecy. Próbujemy! Trasa prowadzi główną drogą, która z powodu kończącego się dłuższego weekendu jest strasznie oblegana, mimo, że nieraz wlecze się za nami sznur samochodów nie doświadczamy po drodze żadnego klaksonu, co najwyżej te ostrzegawcze 'będę wyprzedzał’. Pogoda bardzo ładna, tempo przyzwoite, przez część trasy jestem przekonany, że nawet uda nam się dojechać. Po drodze zatrzymujemy się koło rekonstrukcji przy kaplicy w Hagafoss na śniadanie, przejeżdżamy przez Gol, następnie obok drewnianego kościółka przy którym bezgłośnie zarządzona zostaje rozwałka na trawie

w Nesbyen zatrzymujemy się na uzupełnienie zapasów w supermarkecie. Po paru minutach zakupów zauważam, że powietrze z tylnego koła (no jakże inaczej!) postanowiło mnie opuścić. Statystycznie i tak nieźle, jedna dziura na 10 dni. Szczęśliwie obok jest stacja benzynowa stąd pompowanie trwa krócej niż spuszczanie powietrza i nawet ręce jest gdzie umyć. Doganiam grupę, która znalazła stoły piknikowe oddalone 10 metrów od jezdni i postanowiła sprawdzić ich funkcjonalność. Wspomagam testy o swoją osobę.


Prywatny samolot, u nich norma

Wciąż nie opuszczamy głównej trasy jadąc wzdłuż rzeki Hallingdalselva. Niedaleko miejscowości Stavn urozmaicamy sobie trasę przejeżdżając na drugą stronę rzeki, wracamy do głównej trasy w miejscowości Fla. Parę kilometrów dalej łapie nas bus jadący z mobilnym obiadem. Kiedy rano usłyszeliśmy, że obiad będzie do nas dojeżdżał spodziewaliśmy się bardziej, że zjemy coś w nocy w Oslo, a tymczasem taka niespodzianka. W miejscu obiadowym mamy na liczniku około 110km, a słońce powoli zaczyna zachodzić. Pojawia się opcja ewakuacyjna, bus zabiera ludzi, którym 'wystarczy’, my zaś jedziemy dalej w stronę Oslo i będziemy mieli obcinany ogon przez kolejne kursy busa. Robi się coraz ciemniej i coraz chłodniej, ruch samochodowy wciąż intensywny więc jedzie się dość ciężko. Drogi są nieoświetlone, mijamy lasy, pola, w pewnym momencie jest już naprawdę zimno, zmęczenie też robi swoje. Docieramy do Sokna gdzie robimy przerwę czekając na kolegę, który postanowił zrobić parę dodatkowych kilometrów z powodu drogi, która na mapie wydawała się fantastyczna. Ruszamy w kierunku Honefoss, jest prawie północ, peleton w półśnie porusza się do przodu. Nagle zza zakrętu wyłania się bus, jak ktoś zauważył grupa była zbyt zmęczona by okazywać radość i rzeczywiście tak było, zanim bus zdążył ruszyć pół załogi już spało. Ze wspomaganiem docieramy więc na camping w Oslo już w pierwszych minutach następnego dnia.

DZIEŃ XI
Zabrali nam rowery i bagaż.


Tak się pakujemy

Pojadą busem tak żebyśmy mogli się znów spotkać i załadować w Warszawie. Dzień jest poświęcony pieszemu zwiedzaniu Oslo. Przyznam, że norweska stolica nie urzekła mnie bardziej niż Bergen. Prawdopodobnie z powodu okresu posezonowego połączonego ze względnie słoneczną pogodą całe miasto było w budowie, żeby dostać się do centrum z kempingu, niczym turyści bez mapy przedzieraliśmy się przez place budowy (to chyba takie przyzwyczajenie z tych wszystkich rowerowych wojaży) zsuwaliśmy się po zsypach i przebiegaliśmy przez ulice w dziwnych miejscach. Koniec końców udało się, zwiedzanie zaczęliśmy od sławnej Opery na wodzie, następnie zwiedziliśmy katedrę luterańską.

Przechodząc przez norweskie miasta można zobaczyć niezliczone wręcz ilości pomników, ciężko znaleźć jakiekolwiek większe skrzyżowanie z którego nie dałoby się wypatrzeć przynajmniej 3 rzeźb. Najbardziej spodobały mi się dwie kury i kogut, Pan jeleń oraz bóbr:

Nie brakuje im pomysłowości. Byliśmy również pod Pałacem Królewskim, gdzie warta demonstrowała jak można żonglować karabinami.

Dotarliśmy też do portu, na R?dhusplassen gdzie stoi ratusz, zagadka dla czytelników – ile widzisz pomników:


Ratusz z drugiej strony


Ciekawy zegar ścianie ratusza

Ratusz jest znany z tego, że w jego wnętrzu ma miejsce rozdawanie pokojowych nagród Nobla. Z portu udaliśmy się do fortu, niestety prawie wszystko w remoncie, co nie przeszkadzało nam, żeby się chwilę powylegiwać w cieniu armat.

Godzina późna więc i bez pośpiechu kierujemy się z powrotem na kemping chociaż nie tą najkrótszą drogą.

XII
Pobudka wczesna, zbieramy zabawki i biegniemy do Oslo do pociągu zabierającego nas do Moss skąd mamy samolot.


Trójmiasto

W Warszawie po małych problemach ze znalezieniem się spotykamy busa. Na nowo trzeba przyzwyczajać się do klaksonów, rozjeżdżania ludzi na przejściach i wyprzedzania na gazetę. Nie docenisz póki nie stracisz :)

No i mapka na podsumowanie:
mapa


Pokaż Norwegia 2013 na większej mapie